Do czego nam teoria?

Tegoroczny laureat Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny lub fizjologii, prof. John O’Keefe, we wstępie do książki The Hippocampus as a cognitive map (Oxford 1978), stwierdza: „Teorie naukowe można porównać do map. Podobnie jak mapy pozwalają znaleźć drogę w nieznanej nam przestrzeni. I tak samo jak mapy są wytworem społecznym, dziełem wielu ludzi”.

Słowa te przypominają jedną  z sentencji Leonarda da Vinci: „Ci, którzy uprawiają praktykę bez pilności lub – by rzec lepiej – bez nauki, są jak żeglarze wypływający na morze statkiem bez steru i busoli, nie mając nigdy pewności dokąd się skierują”. O’Keefe przekonuje o wartości i pięknie nauki. Da Vinci przestrzega przed jej brakiem. Jaką mądrość przekazują nam ci dwaj uczeni? Być może taką, że przedkładanie swoiście rozumianej praktyki nad refleksję i wiedzę ma wyłącznie wartość pustego sloganu? Bo to tak, jakby usiłować wmówić ludziom, że śliczna karoseria wystarczy, by samochód jeździł. A w rzeczywistości może co najwyżej służyć symulacji – jako zabawka, która z rzeczywistym ruchem nie ma nic wspólnego. Nie istnieje dziedzina nauki – lub szerzej – dziedzina studiów, której wprawne opanowanie wymagałoby tylko nabycia konkretnych umiejętności. Od strony formalnej – przygotowując dokumentację prowadzonych na uczelni kursów, każdorazowo rezultaty poszczególnych zajęć rozpatrujemy w trzech kategoriach: pierwszą jest wiedza, drugą są umiejętności, trzecią zaś kompetencje społeczne. Te trzy składniki tworzą jedną całość, jaką są kwalifikacje.

Cóż byłby warty murarz, który stawiałby domy nie mając pojęcia, jakim tworzywem się posługuje, z czego składa się zaprawa i jak – matematycznie – zachować odpowiednie kąty? Czy byłby to nadal rzemieślnik, sztukmistrz, czy może wyrobnik, pół-automat? Ile wart byłby terapeuta, który potrafiłby zadawać pytania i wyrażać współczucie, nie mając zielonego pojęcia, jakie są przyczyny poszczególnych zaburzeń, jakie efekty wywoływać mogą zażywane przez pacjenta leki i jak daną jednostkę chorobową opisuje specjalistyczna literatura. Umiejętności w obu tych sytuacjach sprowadzają się do pozoranctwa, ci zaś, którzy się nimi szczycą są jak ucharakteryzowani dyletanci, którzy pod grubym makijażem skrywają ciągłe zagubienie.

Powtarzany do znudzenia postulat praktyczności – jeśli ma przedstawiać realną wartość – musi oznaczać naukę komplementarną, nakierowaną – owszem – na zdobycie biegłości w danym obszarze, ale po uprzednim przestudiowaniu jego prawideł. Aktorstwo należy pozostawić aktorom – nie będąc zawodowcem, łatwo zostać zdemaskowanym. A publiczne obnażenie skrywanej (no właśnie – czego? niewiedzy? braku wiedzy? ułudy?) boli chyba najbardziej.

Jakie wyjście należałoby rekomendować? Trzeba zacząć od porzucenia lęku przed czytaniem i pisaniem, dwiema podstawowymi umiejętnościami, jakich uczymy się od dziecka. Następny krok to sięgnięcie po odpowiednie książki (najlepiej polecane przez tych, którzy przeczytali więcej) i nieustanne zadawanie sobie pytań w czasie tej lektury. Potem dopiero można podjąć próbę przełożenia opisu na zachowanie, teorii na praktykę, by w dalszej kolejności mozolnie zmierzać do perfekcji. To wyzwanie dla odważnych, bo wiedza wymaga odwagi,  do czego zachęcał Horacy w swym (sloganowym?) wezwaniu – „Sapere aude”.